• Wspomnienia-

        • „Przeszłość zachowana staje się cząstką teraźniejszości”

          Tadeusz Kotarbiński



          Dedykuję te wspomnienie naszym łoniowskim przyjaciołom i dzieciom, do których nasz dom rodzinny teraz należy.

          Zofia Kolarzowska-Sanakiewicz

           

           Kraków, 15 lipca 1996 r.

           

          Każdy, kto na ten świat przychodzi z czasem, gdy dorośnie, uzmysławia sobie, że jest takie miejsce na ziemi, z którym łączą go więzi szczególne. Czasem jest to miejsce urodzenia, do którego wraca się nieraz po latach, czasem dom dzieciństwa, który- niby drzewo- narósł słojami kolejnych pokoleń, niekiedy dom, który zbudowaliśmy niegdyś my sami, a który musieliśmy opuścić wygnani burzami dziejów. To my decydujemy gdzie jest, gdzie leży nasza duchowa ojczyzna, do której wraca się myślami w chwilach ważnych i trudnych, ta, która nas ukształtowała i która w nas trwa.

                   Moim „ miejscem na ziemi” był i pozostał dom łoniowski. Chociaż nie urodziłam się tutaj- moi rodzice oprócz odziedziczonych dwóch majątków: Łoniowej i Bieśnika mieli również mieszkanie w Krakowie, tam właśnie przyszłam na świat- to tutaj, w Łoniowej, był nasz dom- gniazdo. Wzniesiony w latach dwudziestych przez moich dziadków MARIĘ I FRANCISZKA FISCHINGERÓW, a zaprojektowany przez mego ojca JULIUSZA KOLARZOWSKIEGO- z profesji inżyniera architekta- pełnił tę rolę aż do 1949 roku. Wtedy to, mimo sprzeciwów i nacisków ówczesnych władz komunistycznych, dom został zakupiony przez Gromadę Łoniowa z przeznaczeniem na szkołę, zaś ziemię, młyn, budynki gospodarcze i inwentarz rozkupili nasi łoniowscy sąsiedzi. Tak więc Łoniowa, majątek zbyt mały, by podlegać ustawie parcelacyjnej, nie podzieliła losu Bieśnika, który  został upaństwowiony natychmiast po wyzwoleniu (lasy i kamieniołom). Nie odzyskaliśmy go do dziś…

                   Jaki więc był ten nasz dom rodzinny, jacy byli ludzie, którzy go stworzyli i ci, którzy się przezeń przewijali? Jakie było życie w tym tak bardzo nietypowym mini-majątku, jak na owe czasy zupełnie niezwykłym: zelektryfikowanym i uprzemysłowionym ( młyn parowy), wyposażonym we własną, prywatną, przejętą później przez państwo linię telefoniczną łączącą nasz majątek z pocztą w Brzesku, z domem nowoczesnym wprawdzie, skanalizowanym  i wyposażonym w bieżącą wodę z dwóch piwnicznych studni, a zarazem umeblowanym antycznymi rodzinnymi meblami  i obrazami. Widoczny z daleka, bo położony na wzniesieniu, otoczony był tarasowo usytuowanym ogrodem i sadem, z małym stawem za domem i basenem kąpielowym z przepływającą wodą ze źródła położonego na stoku nieodległych łąk.

          Ludzie , którzy ten dom stworzyli, którzy w nim żyli, moi dziadkowie i rodzice byli równie niezwyczajni  jak on sam. Dobrym duchem nie tylko całej rodziny, ale i okolic Bieśnika, Słonej i Łoniowej, majątków, które to nabyli na przełomie  wieków moi dziadkowie właśnie z jej inspiracji- była moja babka MARIA z ZALESKICH FISCHINGEROWA, córka powstańca styczniowego z 1863-go roku WŁADYSŁAWA LUBICZ-ZALESKIEGO, który za udział  w powstaniu zapłacił konfiskatą rodzinnego majątku Oleszyce. Po nim przejęła miłość do ziemi i gorącą sympatię i rozumienie ludu wiejskiego. Kiedy wyszła za mąż, za FRANCISZKA FISCHINGERA, dyrektora Browaru Okocimskiego, przeżywającego wówczas pełnię swego rozkwitu jako jeden z największych galicyjskich ośrodków przemysłowych- babka moja wraz ze swym mężem otoczyła opieką całą, osieroconą po śmierci pradziadka Zaleskiego rodzinę. W ich okocimskich domu zamieszkała prababka Rozalia z Łęgowskich Zaleska, w nim dorastało dwoje najmłodszych z rodzeństwa mej babki- Jadwiga i Walerian.

                   FRANCISZEK FISCHINGER przybył do Okocimia z rodzinnego Sigmaringen w hrabstwie Hohenzollern w Niemczech, by jako chemik wyspecjalizowany w przemyśle browarniczym, poprowadzić i rozwinąć już istniejący tam browar. Wywiązał się z tego zadania w pełni: piwa okocimskie przed I wojną światową podbiły rynki światowe i były eksportowane na obie półkule. Jego zaś samego, Franciszka Fischingera, podbiła polskość: zakochał się i ożenił z dużo młodszą od siebie moją babką, gorącą patriotką, bez grosza przy duszy, córką zrujnowanego przez rząd zaborczy powstańca. Zaaklimatyzował się tu i zakorzenił, na Polaków wychował swoje dzieci- syna Stefana i córkę Jadwigę, moją matkę (najmłodsza Zofia umarła w dzieciństwie). Swe pokaźne dochody lokował- z inspiracji babki- przede wszystkim w ziemi. Kupili więc dziadkowie Fischingerowie  bieśnickie i słońskie lasy, z przepięknie wśród nich położonym wysoko w górach domem, otoczonym rozległym ogrodem i sadem; kupili wraz z siostrą mojej babki, Łucją Stosiusową- Łoniową, dostarczając większość gotówki na owo rodzinne przedsięwzięcie i budując tam własnym sumptem młyn. Łucja Stosiusowa owdowiawszy wyszła po raz drugi za mąż za Stanisława Jasińskiego, publicystę. Niedługo potem, zaraz po I wojnie światowej wujostwo Jasińscy sprzedali swoją część łoniowskiego majątku wraz z małym dworkiem, gdzie zamieszkiwali z córkami i wyjechali do Warszawy. Większość ziemi i młyn pozostała przy moich dziadkach. Wtedy zdecydowali oni, że właśnie w Łoniowej postawią swój kolejny dom, dom-gniazdo, do którego przeniosą się na starość, gdy trzeba będzie opuścić zajmowane dotąd reprezentacyjne okocimskie mieszkanie. Gdy już po II wojnie światowej, pracując jako początkujący dziennikarz w Polskiej Agencji Prasowej zostałam wydelegowana do Okocimia na otwarcie tamtejszego nowo powstającego „Domu Kultury”- świetlicy zakładowej- jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że na ów „Dom Kultury” przeznaczono właśnie dawny dom moich dziadków. Z trudem łapiąc sens pompatycznych urzędowych przemówień, wśród tłumu ludzi obchodziłam samotnie te wszystkie tak dobrze znane wielkie pokoje, a duchy przeszłości wędrowały ze mną…

                   Ale babka moja Maria, zwana Marynką, miała jeszcze większą niż ziemia pasję. Byli nią … ludzie. Nie tylko swoi i nie tylko bliscy. Opiekowała się, kształciła i hołubiła każdego, kto się jej nawinął, kto tylko potrzebował pomocy. Niektórzy z jej podopiecznych mieszkali w jej majątkach- w Bieśniku, Słonej i w Łoniowej, wielu pomagała niejako „z marszu”, gdzie tylko i jakiej pomocy od niej potrzebowali. Z moich dziecinnych lat pamiętam  jeszcze ślepego Albina dozorującego gospodarstwo łoniowskie i jego żonę Tereskę, z którą ożeniwszy się poszedł „na swoje”. Pamiętam kilkunastoletniego Leona-sierotę, którego na prośbę mojej babki ojciec mój umieścił w Krakowie w zakładzie opiekuńczo—wychowawczym ks. Siemaszki, by tam zdobył zawód. Pamiętam bieśnicką Franię, która nieco psychicznie obciążona została przez rodzinę wygnana bo „ to taka, co nic nie potrafi”. Babka ją przygarnęła i nauczyła  najprostszych rzeczy tak, by mogła u nas w leśniczówce samodzielnie bytować. Frania odeszła od nas dopiero wraz z Bieśnikiem, w owych mroźnych, styczniowych dniach kończących II wojnę światową, dniach, które nam jak wielu innym, przyniosły zarazem wolność i wygnanie.

                   Babcia Marynka była moją wielką miłością, wielką miłością mojego dzieciństwa. A jej wielką miłością  byłam ja, jej pierwsza wnuczka. Widziała we mnie chyba następczynię swej najmłodszej zmarłej w dzieciństwie córeczki: to na jej cześć, mimo oporu moich rodziców- miałam nazywać się Danuta- nazwano mnie Zofią. Moja młodsza siostra Ewa ciężko chorowała w dzieciństwie, toteż babka, chcąc pomóc mej matce, zabierała mnie do siebie. Siedząc we dwie, babka i ja w tzw. „kanadzie”, dwuosobowym jednokonnym wózku o karkołomnie wysokich kołach, często przemierzałyśmy razem trasę Okocim-Łoniowa-Bieśnik i z powrotem. Babka powoziła sama. Ja siedziałam obok niej. Klacz Baśka biegła kłusem, a my rozprawiałyśmy o wszystkich dziwach tego świata. Gdy w upalną lipcową noc w 1929 r umarła babka Marynka w domu bieśnicko-słońskim- zamknął się za mną pierwszy, najbardziej słoneczny etap życia. W rok później również w lipcu, w świeżo wykończonym domu łoniowskim zmarł na zawał serca dziadek. Po śmierci dziadków, którzy nie pozostawili testamentu, na mocy wzajemnej zgodnej umowy, wuj Stefan Fischinger odziedziczył Słoną wraz z tamtejszym pięknym domem, ogromnym sadem, lasami  i mineralnymi źródłami. Matka otrzymała Bieśnik i Łoniową wraz z młynem, który stanowił źródło utrzymania dla obu tych majątków w trudnych, kryzysowych latach trzydziestych, które właśnie nadchodziły.

                   Gdy matka moja, JADWIGA z FISCHINGERÓW KOLARZOWSKA straciła w przeciągu roku oboje rodziców, była młodą, trzydziestojednoletnią kobietą. Zamężna za swym kuzynem, architektem JULIUSZEM KOLARZOWSKIM, miała już trójkę małych dzieci: mnie, Ewę i Andrzeja. Prowadziła swój krakowski dom i intensywne życie towarzyskie, zajmując się głównie nami, domem i muzyką- była utalentowaną pianistką: jeszcze po zamążpójściu studiowała w Wiedeńskiej Akademii Muzycznej u słynnych wówczas profesorów pianistyki: Egona Petri’ego i Lalewicza. W Okocimiu, Bieśniku i Łoniowej bywaliśmy z okazji świąt, wakacji, imienin dziadków i częstych przeważnie jesiennych lub zimowych polowań w bieśnicko- słońskich lasach, które urządzali moi dziadkowie. Oboje rodzice byli zapalonymi myśliwymi, polowało też wielu ich znajomych i przyjaciół. Na rolnictwie, leśnictwie, hodowli gospodarczej zwierząt, jak również na prowadzeniu młyna, na żadnych sprawach związanych z życiem na wsi matka moja nie znała się zupełnie. Teraz stanął przed nią dylemat: czy sprzedać oba majątki i prowadząc nadal miejski tryb życia być związaną już tylko z Krakowem, czy – kontynuując zamysł dziadków- ale nie likwidując jednak domu krakowskiego, ze względu na ojca, który prowadził tutaj swoje przedsiębiorstwo architektoniczno-budowlane- przenieść się wraz z dziećmi do Łoniowej, przejąć i poprowadzić osobiście oba majątki i tutaj właśnie stworzyć dom rodzinny. Matka moja była zawsze odważną kobietą: wybrała to drugie.

                   Niewysoka, drobna, szczupła zabrała się do realizacji tej swojej decyzji z właściwą sobie energią. Dawał się odczuwać wielki ekonomiczny kryzys lat trzydziestych, nie można było liczyć na duże dochody dziadka, którymi zawsze wspierał on w potrzebie majątki babci. Matka zaczęła więc gospodarowanie od restrykcji finansowych: odprawiła połowę licznej służby domowej i pracowników zatrudnionych w gospodarstwach i młynie. Sama wglądała we wszystko i sama się uczyła od podstaw. Rzeczowa, bezpośrednia i łatwo nawiązująca kontakt z ludźmi po niedługim początkowym okresie wzajemnych obserwacji zyskała sobie sympatię i uznanie społeczności łoniowskiej. Mimo kryzysu majątki przestały być deficytowe. Pozwoliło to nawet na pewien, niezbędny w tych warunkach luksus, jakim było wówczas kupno samochodu, wielkiego, sześcioosobowego włoskiego „Fiata”, pierwszego auta, które pojawiło się w tej okolicy. Nabył go mój ojciec od hr. Romera, zapalonego automobilisty. Granatowy, z popielatymi obiciami wewnątrz, z kryształowymi flakonikami na kwiatki (a jakże) i z szoferem panem Wojturskim- prezentował się ów wehikuł okazale. Nie przeszkadzało to wcale, że w potrzebie służył on całej wsi- najczęściej by przywieźć komuś lekarza lub zawieźć do szpitala.

                   Ale czasy stawały się coraz trudniejsza, wielki kryzys światowy szalał. Bankrutowały przedsiębiorstwa, upadały majątki. Dotknął on również mojego ojca. Musiał zlikwidować swoje przedsiębiorstwo tak wspaniale dotąd prosperujące, zajmujące całe piętro zabytkowej „Szarej Kamienicy” na krakowskim Rynku, gdzie zespół młodych, zdolnych architektów pod kierunkiem mojego ojca i jego wspólnika inż. Stanisława Filipkiewicza opracowywał projekty i kierował budową lub rozbudową kolejnych reprezentacyjnych gmachów miasta: Bank PKO, Instytut Geograficzny, wreszcie obecna Filharmonia Krakowska, wzniesiona w latach trzydziestych prze Krakowską Kurię Metropolitalną jako „Dom Katolicki”. Konieczna stała się również likwidacja domu krakowskiego przy ul. Długiej, który służył moim rodzicom od początku ich małżeństwa po przybyciu do Polski z Wiednia, gdzie mieszkali po ślubie. To tam, na Długiej, ja, Ewa i Andrzej przyszliśmy na świat.

          Ciężkie to były lata dla naszej rodziny, ale  dom łoniowski i oba majątki trwały nadal, stając się już przystanią, prawdziwym gniazdem dla nas wszystkich.

                   Kryzys światowy dotknął szczególnie wieś polską: przy końcu lat trzydziestych wybuchł strajk rolny. Matka nasza związana z ruchem ludowym od chwili swego zamieszkania w Łoniowej, wzięła w nim czynny udział: mimo pełnego sezonu stanął młyn, zastopowano prace polowe i przecinki wybuchł skandal na miarę powiatu i okolicy. Starosta brzeski najpierw  dzwonił zbulwersowany, a potem przyjechał, osobiście próbując nakłonić matkę do przerwania strajku. Ten miły i kulturalny człowiek, biorący nieraz udział w polowaniach urządzanych przez moich rodziców, teraz posunął się do gróźb. Ale matka nie dała się zastraszyć: gdy powiedział, że prosi, aby go nie zmuszała do jej „zatrzymania”, odpowiedziała patrząc mu prosto w oczy: „Niech pan to zrobi...”. Starosta odjechał z niczym.

                   Reorganizacja życia wymuszona kryzysem miała również wpływ na nasze wychowanie: dotąd chodziliśmy do szkół krakowskich, teraz Ewa i ja zostałyśmy oddane do internatu SS Niepokalanek w Nowym Sączu. Prowadziły one gimnazjum i liceum dla dziewcząt przeważnie z rodzin ziemiańskich. Do Andrzeja przyjęto nauczyciela, pana Gallego. Miał z nim przerabiać zakres szkoły podstawowej. Ojciec, który nie widział dla siebie żadnych zawodowych perspektyw objął stanowisko architekta wojewódzkiego w Kielcach, często do nas dojeżdżając. Lecz  tylko święta, wakacje i urlopy spędzaliśmy wszyscy razem. Skończyły się wszelkie polowania i częste rodzinno-towarzyskie wizyty. Świat chmurzył się coraz bardziej. Nadciągała wojna.

                   Na rok przed jej wybuchem, matka- ku naszemu wielkiemu żalowi- odebrała mnie i Ewę z internatu, bowiem Andrzej, który skończył chwalebnie naukę z panem Gallim, zdał właśnie do gimnazjum. Umieściła więc nas razem w gimnazjum i liceum w Brzesku, wynajmując nam tam obszerne mieszkanie w wilii nieopodal liceum. Opiekowała się nami i prowadziła nasze „kawalerskie gospodarstwo” nasza dawna, łoniowska niania Antonina Kluskówna, zwana przez nas Antosieńką.                                     

                   Ostatnie przedwojenne lato piękne i upalne, naznaczone już było zbliżającym się kataklizmem: jeszcze znikąd nie wyganiani ludzie przemieszczali się z jednego krańca Polski na drugi, szukając znanych z dawna miejsc, w których mogliby przetrwać zawieruchę. Tak w  ostatnich dniach sierpnia przyjechała do nas z Gdyni ciotka mej matki, Maria Zaleska z córkami Irką i  Łucją  i z synem Władkiem, naszymi  równolatkami, a także z czarnym jamnikiem Foką i przyjaciółką ciotki z kilkuletnim synkiem. Potem, awizowany dopiero ze stacji w Słotwinie, przyjechał z Mysłowic, znany nam młodzieży, tylko z opowiadań „klan Laskowskich”- cioteczna siostra mej matki Olga ze Stosiusów Laskowska wraz z dziesiątką dzieci- jedenasty syn, dorosły już Adam, kleryk salezjańskiego seminarium doszlusował później. Chwilowo zamieszkali na wsi w wynajętym domku, później matka oddała im do dyspozycji dom zajmowany przedtem przez kierownika młyna. W drugim dniu wojny przyjechał ostatnim służbowym samochodem z Kielc nasz ojciec. Wuj Laskowski został powołany do wojska i dotarł już po kampanii wrześniowej.

                   Wojna zaczęła się dla nas na dobre zaraz pierwszego dnia. Wczesnym rankiem matka wyjechała do  Brzeska wraz z furmanami odstawić konie zarekwirowane dla wojska. Słońce grzało, świerszcze cykały w trawie, radio raz po raz nadawało apele i komunikaty, dzieciarnia uganiała się po całym domu. Nagle , około 15-tej, usłyszeliśmy warkot  samolotu i nim zdążyliśmy się zorientować co się dzieje, bomby zaczęły lecieć na wieś. Nie pamiętam już dziś dokładnie ile  ich spadło, było ich kilka, zdawały się  celować w nasz dom i zabudowania gospodarcze, a także w stojący nieopodal młyn, jako obiekty widoczne z daleka.  Spadły w sadzie i za młynem wzniecając tumany kurzu wzięte przez nas za ... gazy, taka była przed samą  wojną psychoza mająca swój początek jeszcze w ostatnim etapie I wojny światowej. W domu wybuchła panika. Wszyscy rzucili się do piwnic. Gdy chmury kurzu opadły, zszokowana ciotka Zaleska powiedziała drżącym głosem do mego brata Andrzeja: „Andrzejku, idź powąchaj, czy to gazy...”. Młodość  bywa tolerancyjna: z tego powiedzenia biednej ciotki naśmiewaliśmy się długo.

                   Jak miliony Polaków gnanych paniką, która opanowała kraj w tych wrześniowych dniach, tak i my opuściliśmy spokojny dom łoniowski, mimo sprzeciwów ojca, który zgłaszając swoje „votum separatum” musiał jednak ulec nastrojom matki, a przede wszystkim ciotki Zaleskiej, która przeważyła szalę wahań. Tak więc, w czwartym dniu wojny, skoro świt, wyjechaliśmy na tę trzytygodniową tułaczkę, bombardowani dzień i noc, zapchanymi tłumami uciekinierów, wojska i pojazdów, szlakami donikąd, byle dalej od Niemców. Nasz samochód został sprzedany niedługo przed wojną, więc teraz ruszyliśmy w dziesięć osób i dwa psy na tę  znaczone w biało-brązowe plamy, na długim specjalnie zmontowanym wozie, który prócz nas wiózł zapasy prowiantu i co cenniejszy i najpotrzebniejszy dobytek. Powoził tym egzotycznym wehikułem, stary furman Stanisław, nazywany przez nas „starym wojakiem”, bo lubił się przechwalać swymi przewagami podczas I wojny światowej. Ojciec, siedzący obok niego, wściekły i zdeterminowany, wyznaczał trasę. Ciotka Olga Laskowska ze swoją „dziesiątką” została w Łoniowej. Naszym opustoszałym domem, gospodarstwem i młynem (służba pochodząca z okolicznych wsi rozpierzchła się zaraz po wybuchu wojny) miał opiekować się młody Jan Kuras, syn szanowanego przez całą wieś „Niebieskiego” Kurasa, niezwykle uzdolniony i rzetelny, który w młynie pełnił funkcję mechanika. On to, już po naszym wyjeździe miał schować i zabezpieczyć cenne szkła, porcelanę, srebra i myśliwską broń obojga rodziców. Wywiązał się z tego zadania celująco.  Gdy po trzech tygodniach powróciliśmy z owego pamiętnego wojażu / ciotka Zaleska w drodze powrotnej rozstała się z nami, udając się do Krakowa, gdzie spędziła wojnę/- Jan Kuras przekazał moim rodzicom nietknięty dom i wszystkie zakopane uprzednio w ziemi przedmioty, prócz broni- ta  na czas wojny pozostała  tam, gdzie ją schowano, by nie dostała się w ręce Niemców.

                   Łoniowski dom zaczął trwać i żyć wśród długiej okupacyjnej nocy.

          Mimo, że wieś położona  była z dala od biegnącego nieopodal głównego traktu Kraków- Lwów i że skończyła się kampania wrześniowa, wojska niemieckie, jak powodziowa fala zagarniały coraz to odleglejsze od głównych szos tereny. Zaczęły nas nękać nieustające niemal  kwaterunki wojskowe. Później, gdy cywilna władza w tzw. Generalnej Guberni się utrwaliła, stały się one rzadsze, by znów przy końcu wojny nasilić się wycofującymi się z frontu oddziałami. Równocześnie  w tym pierwszym okresie wojny zaczęli przybywać wysiedleni z poznańskiego i z Pomorza, a także ci, którzy na wsiach szukali schronienia przed szalejącym w miastach terrorem. Nakładały się na to restrykcje gospodarcze w postaci tzw. „kontyngentów”, którymi niemieckie władze obciążyły ludność wiejską i majątki. By się ratować przed biedą wielu ludzi na wsi ryzykując życiem zaczęło handlować wożąc prowiant dla głodujących miast. Ale starsi, mniej przedsiębiorczy lub obarczeni małymi dziećmi, a także wysiedleni cierpieli niedostatek, często na granicy głodu. Wtedy to matka prócz pomocy indywidualnej, świadczonej coraz bardziej potrzebującym, zorganizowała również kuchnię, która w tzw. Domu Ludowym wydawała codziennie około stu ciepłych posiłków. dwoje wysiedlonych, matkę i syna, Marię i Franciszka Hablów zatrudniono u nas w charakterze gospodyni i furmana.

                   Wśród fali uchodźców byli również wujostwo Jasińscy, którzy wraz ze swą najmłodszą  córką Łucją ( później Kędzierską-Kitznerową) opuścili Warszawę, postanawiając spędzić wojnę w Łoniowej. Zamieszkali na wsi, ale- co oczywiste- tak im, jak i wujostwu Laskowskim, matka pomagała przez całą wojnę jak mogła, by przetrwali ten trudny czas.

                   Ale nie tylko rodzinie i nie tylko wysiedlonym pomagała moja matka, a ta kolejna pomoc wiązała się z ryzykiem życia. Gdy w Brzesku utworzono getto, do którego spędzono prócz miejscowej ludności żydowskiej również przybyszów z okolicznych wsi, a nawet i miast i miasteczek, takich jak Bochnia czy Gdów, matka po potajemnym skontaktowaniu się z tamtejszą  żydowską starszyzną, zaczęła raz po raz dostarczać żywność do getta. W towarzystwie Stanisława lub Franka Habla jechała osobiście do Brzeska furmanką  naładowaną mąką, kaszą, ziemniakami i czym tam się jeszcze dało i o zmroku, jeszcze przed umówioną godziną policyjną, cały ten ładunek wyrzucano cichcem w umówionym miejscu za mur cmentarza żydowskiego. Tam przejmowali go Żydzi.

                   W pierwszych latach okupacji Łoniowa wydawała się oazą spokoju i tylko z oddali dobiegły nas wieści o łapankach, rewizjach, rozstrzeliwaniach, pacyfikacjach. Dotykały one również naszych bliskich, a każda taka wiadomość wstrząsała nami. Aresztowano i stracono  w Oświęcimiu naszego młodego kuzyna Jarka Brylińskiego. Wuj Stefan Fischinger dostał się tam ze względu na swe pochodzenie: on, oficer polski  biorący udział w kampanii wrześniowej, odmówił kategorycznie podpisania tzw. Reichlisty. Oskarżenie brzmiało: „ojciec- Niemiec, matka- Polska. Dlaczego nie Reichsdeutsch?” Przeżył cudem. Nasz cioteczny dziadek Kazimierz Nadachowski został aresztowany w Krakowie jako zakładnik i stracony w Oświęcimiu. Aresztowano również jego zięcia Bolesława Lechowicza, ojca maleńkich dzieci. Zginął w końcowym etapie wojny podczas ewakuacji jednego z obozów. Zdarzały się i inne nieszczęścia: na zakażenie krwi umarła Lilka Laskowska, jedna z trzech starszych córek wujostwa Laskowskich, przeurocza dziewczyna, którą kochaliśmy wszyscy. Ludzie ginęli i umierali. Wojna trwała.

                   Lecz życie i  młodość każdych warunkach mają swe własne prawa. Teraz, w latach wojny, dom łoniowski począł gromadzić młodzież, tak z naszych kręgów rodzinnych, jak i z przebywających tu czasowo młodych ludzi związanych różnie z naszymi okolicami. Bywali więc w Łoniowej na wojennych wakacjach nasze cioteczne rodzeństwo Andrzej i Maria Teresa zwana Dzinką Fischingerowie, bywali Maryjka, Bohdan i Jadzia Brylińscy, bywali dwaj bratankowie panien Heleny i Leonii Wojnarskich, nauczycielek z Niedźwiedzy- Jan i Krzysztof Wojnarscy, bywał młody Bolesław Zadrożny-Zbierzchowski narzeczony Lilki Laskowskiej. Poznaliśmy zdolnego inżyniera rodem z Jadownik Zygmunta Kwietnia, jak również przemiłą studentkę z Niedźwiedzy Wisię Malinowską. Z Porąbki Uszewskiej przyjeżdżali wysiedleni  lekarze: najpierw dr. Królikowski, który zmarł niedługo, zaraziwszy się tyfusem od pacjenta, którego osobiście pielęgnował, a potem jego następca dr. Kalinowski.

          W przedostatnim roku wojny przybył też do nas polecony przez ciotkę mej matki Jadwigę Brylińską „ukrywający się” rzekomo, jak się później okazało i pod zmienionym nazwiskiem pan W. Przybył i pozostał do końca wojny ciągle egzystując na fałszywych papierach z powodu „konspiracji” co, gdyby się wydało, groziło nam wszystkim obozem albo utratą życia. Zniknął natychmiast w pierwszych dniach po wyzwoleniu. Nie interesowało go już co się z nami dzieje…

                   Ostatni rok wojny, ten pamiętny krwawy rok 1944-ty stał się i dla nas kulminacją wojennych zdarzeń. W bieśnickich i słońskich lasach, a także w samej Łoniowej i wszystkich pobliskich wsiach bazowała partyzantka, głównie AK, ale nie tylko. Były też oddziały BCH i AL., a nawet grupa dywersantów radzieckich. Mieli oni współpracując rzekomo z partyzantką polską, opanować w stosownym momencie zaporę rożnowską. Równocześnie traktem lwowskim dzień i noc przemieszczali się na zachód wojska niemieckie wycofujące się narastającą falą  z frontu wschodniego. Dom łoniowski już teraz nieustannie zajmowany był przez niemieckie kwaterunki, co raz się zmieniające w co raz to bardziej nerwowej w atmosferze. Byle iskra, byle niedyskrecja spowodować mogła nieobliczalne skutki. Pewnego lipcowego dnia w samo południe, seria z krótkiej broni maszynowej postawiła na nogi całą wieś i roztasowaną właśnie w naszym domu i gospodarstwie niemiecką jednostkę przeciwlotniczą. Zawrzało jak w ulu.

          Wśród wrzasków komend Niemcy pobiegli do wsi. Wrócili po jakimś czasie szwargocząc coś do siebie półgębkiem. Okazało się, że „ludzie z lasu” po odczytaniu jej wyroku, zastrzeli, mającą zbyt długi język starą pannę, która odgrażała się, że doniesie do Niemców na kogo trzeba...

                   Jedna więcej wojenna tragedia.

                   Wybuchło powstanie warszawskie. Front przybliżał się z każdym dniem, stał tuż tuż. Jego łuny widać było na niebie, słychać było dalekie jeszcze, lecz już wyraźne detonacje. Wtedy rodzice moi zdecydowali, że dalszy pobyt w naszym opanowanym ciągle przez Niemców domu jest zbyt niebezpieczny dla czwórki takich, jak my dwudziestolatków i nieco starszego pana W. Pod pretekstem dozorowania nakazanych  przez Niemców dostaw drewna na nigdy nie powstałe  umocnienia frontowe, wysłano nas do Bieśnika i do Słonej, gdzie w domu wujostwa Fischingerów oczekiwać mieliśmy wraz z nimi na koniec wojny. Rodzice mieli do nas dołączyć, kiedy tylko będzie to możliwe. Tak też się stało. Matka przyjechała pierwsza, po niej przybył ojciec, który postanowił, że nie opuści domu łoniowskiego, nim nie zatrzaśnie drzwi za ostatnim kwaterującym tam Niemcem. To „pożegnanie” z Niemcami odbyło się nie bez krzty owego specyficznego humoru właściwemu mojemu ojcu. Gdy dowodzący kwaterującą u nas jednostką  generał Fritsch wsiadał już do swego czarnego „Horcha”, ojciec mój zauważył, że w tzw „dużej jadalni”, która służyła Niemcom za pokój narad sztabowych, wisi duży portret Hitlera pozostawiony tam w pośpiechu. Ojciec prędko zdjął go ze ściany i wybiegł na taras wołając ile sił w płucach: „Halt!Halt!” ordynans zatrzaskujący drzwiczki odwrócił się, generał wyjrzał z samochodu. „Zostawiliście portret Fűrera, panowie” wyjaśnił ojciec swoją perfekcyjną niemczyzną, wręczając portret ordynansowi. Ten bez słowa wrzucił go do bagażnika, generał zaklął pod nosem. Odjechali...

                   Wolność zastała nas w Bieśniku. W tamtejszej leśniczówce wraz z panem W., Franią i Frankiem Hablem czekaliśmy w napięciu na zajmujące szosę nowosądecką oddziały radzieckie wyłaniające się z lasów w białych kombinezonach, jak duchy, z rytmicznym „urrah” odbijającym się od gór. Gdy było już po wszystkim wróciliśmy do Łoniowej nie wiedząc co tam zastaniemy. Oprócz właściwej Niemcom dewastacji- palili w piecach książkami z biblioteki ojca i rozbieranymi na opał chlewami, kradnąc co się da; zarówno stare sztychy ze ścian, jak pasy młyńskie na podeszwy do butów- wszyscy i wszystko było na swoim miejscu. Tylko Czesia Laskowska przezywała w milczeniu śmierć swego narzeczonego, młodego doktora Mossoczy, który zginął niosąc pomoc rannym Akowcom otoczonym w tzw. Czarnym lesie, w okolicy Gwoźdźca.

                   Natychmiast potem Bieśnik został upaństwowiony. Co będzie z Łoniową- nie wiedzieliśmy. My młodzież postanowiliśmy możliwie najszybciej dostać się na studia w Krakowie, rodzice- pozostać w Łoniowej, jak długo się da. Wujostwo Laskowscy z dziećmi i wujostwo Jasińscy z córką Łucją powoli zbierali się na Śląsk i do Warszawy. Wyjeżdżali również w swoje rodzinne strony oboje Hablowie. Ja wyjechałam pierwsza; na początku lutego 1945 wyruszyłam do Krakowa polskim wojskowym gazikiem- okazją. Opuszczałam dom, ale jeszcze nie na zawsze. Miałam do niego powracać raz p[o raz przez cztery kolejne lata. Tutaj – o czym jeszcze wówczas nie wiedziałam- miałam poznać mego przyszłego męża i tutaj- bo gdzieżby indziej?!- wyjść za niego za mąż w naszym parafialnym kościele w Porąbce Uszewskiej.

                   W ciągu tych lat, ostatnich łoniowskich lat naszej rodziny, już studiując a równocześnie pracując w Krakowie jako początkujący dziennikarz, przyjeżdżałam do Łoniowej na urlopy, święta i imieniny rodziców. Podczas jednych takich wakacji- było lato 1947- go roku- spędzanych wspólnie z Andrzejem i Ewą, Andrzej zapowiedział wizytę koleżanki ze studiów ( studiował rolnictwo na UJ i ekonomię na WSE), która wraz z bratem miała odwiedzić ich nianię zamieszkałą w Gwoźdźcu. Właśnie odbywałam w naszym panieńskim pokoju dolce far Nience w upalne południe, gdy Ewa ściągnęła mnie na ziemię, obwieszczając, że goście Andrzeja przyjechali i trzeba podać herbatę. Wstałam, poprawiłam włosy, poprawiłam sukienkę i westchnąwszy w duchu- bynajmniej nie miałam ochoty na gości- poszłam przez hol i zielony salon do dużej jadalni na przeciwległym rogu domu. Drwi były wszędzie otwarte i idąc zauważyłam stojącego w końcu jadalni młodego człowieka w okularach i angielskim battle dressie. Miał opaloną twarz i wijące się ciemne włosy, był średniego wzrostu i średniej postury. Niskim, melodyjnym głosem mówił coś do mojego ojca, ale gdy weszłam- zamilkł. Przedstawiono nas sobie. Poznałam podchorążego ZBIGNIEWA  SANAKIEWICZA, który dopiero co wrócił z angielskiej strefy okupacyjnej w Niemczech. Znalazł się tam w kwietniu 1945- go roku po ucieczce z transportu wiezionego na stracenie już na terenie  Niemiec z ostatniego z sześciu obozów koncentracyjnych, które kolejno przebył. Padały złowrogie nazwy: Płaszów…GrossRosen…Fűnfteichen… Dyherenfurt…Mittelbau-Dora… Wolfleben B 12 …. Po dwóch tygodniach nocnego przedzierania się w pasiaku przez wrogi kraj, dotarł do jednostek kanadyjskich, będących szpicą frontu zachodniego. Potem było długie leczenia szpitalne  i służba w angielskich jednostkach armii okupacyjnych w charakterze tłumacza angielsko-niemieckiego (znał biegle oba te języki) przy sądzie denazyfikacyjnym. Mimo, że w Niemczech planował studia, a w Anglii przebywał jego ojciec służący w RAF-ie i macocha Angielka (matka nie żyła)- wrócił do kraju, bo jak powiedział z uśmiechem „nie mógł żyć bez widoku wieży Mariackiej”.

                   Zaledwie po kilku miesiącach znajomości, to on zdecydował, że się pobierzemy. Nie pozostawił mi czasu ani na wahania, ani na namysły, a tej decyzji nie żałowaliśmy nigdy. Nasz ślub odbył się w Porąbce Uszewskiej, w pierwszy dzień Wielkiej Nocy w 1948 r. udzielił go nam ówczesny proboszcz ks. Kilian w obecności tylko najbliższej rodziny mego męża i mojej. Była też moja niania, nasza  kochana Antosieńka Kluskówna z Łoniowej.

                   Do Łoniowej przyjechałam raz jeszcze półtora roku później, latem 1949 r. nie sama- był ze mną mąż i nasz kilkutygodniowy synek Tadeusz. W domu mieszkała tylko matka. Ojciec przebywał w Stalowej Woli, gdzie- mimo jego nie tolerowanego w tych latach pochodzenia i poglądów- pozwolono mu ze względu na wybitne kwalifikacje zawodowe objąć stanowisko dyrektora Zjednoczenia Budownictwa Miejskiego. Nieustanne groźby, szykany i restrykcje finansowe ze strony władz przekonały matkę, że aby wyjść cało z tej opresji i nie stracić wszystkiego, co zostało po upaństwowieniu Bieśnika, trzeba Łoniową sprzedać i przenieść się do Krakowa, gdzie już od czterech lat mieszkałam ja z rodziną, Ewa i Andrzej, studiując i pracując. Trwały właśnie rozmowy z Gromadą łoniowską na temat sprzedaży domu z przeznaczeniem na szkołę- stara szkoła stojąca nieopodal po drugiej stronie gościńca była zbyt mała i niefunkcjonalna, by pełnić rolę nowoczesnej siedmioklasówki.   Władze patrzyły niechętnym okiem na te zamysły: wprawdzie majątek łoniowski ze względu na swój niewielki obszar gruntów nie podlegał parcelacji, ale dlaczegóżby nie potraktować go jako „jedną własność leżącą w tym samym powiecie” co upaństwowiony Bieśnik, a zatem dom również upaństwowić, oddając go gromadzie na szkołę, a ziemię i młyn… po prostu zawłaszczyć?

                   Ale na takie „rozwiązanie” nie godzili się sami łoniowianie: zbyt wiele lat dobrosąsiedzkiego współżycia łączyło naszą rodzinę ze społecznością łoniowską. Gdy po kilku tygodniach wyjeżdżaliśmy do Krakowa sprawa była zdecydowana: Gromada Łoniowa nabywała dom, który matka nasza winna była opróżnić i opuścić bezpośrednio po kupnie, wywożąc zeń wszystko co się w nim znajdowało. Ziemię, budynki gospodarcze, inwentarz i młyn sukcesywnie rozkupowali sąsiedzi.

                   Wyjeżdżając z Łoniowej wiedziałam, że już tu nie wrócę. Obeszłam pola rozłożone na stokach pagórków- znałam tam każdy krzaczek i niemal każdy kamień. Zeszłam w dół ku basenowi. Woda wpływała weń i wypływała jak zawsze, prześwietlona słońcem, małe żabki „ubki” raz po raz skakały do niej z brzegu. Było cicho. Tylko jaskółki i jeżyki śmigały ze świergotem. W domu obeszłam kolejno wszystkie pokoje. Z każdym łączyło się jakieś wspomnienie- radosne lub smutne. Zajrzałam do kuchni, gdzie jeszcze panowała Anna Boher, następczyni gosposi Hablowej, dawna gospodyni Malczewskich. Nie ominęłam spiżarni- ileż łasowań mi przypominała! Ani wielkich piwnic, w których kryliśmy się przed bombami w pamiętnym wrześniu 1939 –go roku. Weszłam na piętro. Tam, z górnego tarasu, widziałam całą wieś hen, aż po Łysą Górę. Puste gościnne pokoje przypominały tych, którzy w nich kiedyś mieszkali. Żegnałam się z domem. Żegnałam się z przeszłością- ona pozostawała tutaj. Ja odjeżdżałam…

                   Następnego dnia pożegnawszy się ze wszystkimi, wsiadłam wraz z mężem i dzieckiem do bryczki. Konie ruszyły. Już z gościńca obejrzałam się raz jeszcze: biały dom stał na wzniesieniu na tle purpury zachodzącego słońca. Okna błyszczały migocąc, jakby chciały mi powiedzieć: żegnaj…